Jaka jest pierwsza myśl, która przychodzi Ci w odpowiedzi na pytanie Kim jesteś? Jaka rola w twoim życiu definiuje Cię najlepiej? Odpowiedzi mogą być przeróżne i nie ma tej jednej prawidłowej, kim najpierw sami dla siebie, w życiu mamy być. Kiedy mi przyszło odpowiedzieć sobie na to pytanie w pewnym momencie tego roku, pośród słów takich jak kobieta, partnerka, przyjaciółka, analityczka biznesowa, ciocia czy córka na prowadzenie wybiło mi się jednak coś innego. Pasjonatka outdooru. Może zabrzmi to dla niektórych niepoważnie, ale pośród wszystkich ról które pełnię, to właśnie ta mnie najbardziej określa. Żadne z wymienionych słów nie dotyka najgłębszych części mnie tak bardzo jak to. Może dlatego, że większość stawia mnie w relacji do innych osób. To najważniejsze jest tylko o mnie i dla mnie, a także mam wrażenie, że nigdy nie przestanę nią być. Z głębokiej potrzeby realizacji tej części mnie, zrodził się pomysł na wyjazd na rowerach za Koło Podbiegunowe. Zainspirowana przez pewien film na YouTubie, po trwających kilka tygodni negocjacjach z Natalią, kupiłyśmy bilety do Helsinek. I pomimo pesymizmu Natalii, co do pogody i warunków jakie nas tam czekają, w moim wnętrzu zagościła dawno niewidziana ekscytacja. Nic bowiem nie daje mi takiego odpoczynku i spełnienia jak zanurzenie się naturze.
Rowery
Pomysł wspólnego rowerowania wyszedł od Natalii na długo zanim zaczęłyśmy zastanawiać się, gdzie mogłybyśmy razem pojechać. Nigdy wcześniej nie podróżowałyśmy razem w ten sposób, bo nigdy nie miałam roweru, ani zbytnio nie lubiłam na owym jeździć. Zmieniło się to dwa lata temu, gdy za namową mojego chłopaka zostałam dumną posiadaczką roweru gravelowego. W niektórych kręgach jest nieco prześmiewczo uznawany, obok Thermomixa i iPhone’a, za symbol statusu klasy średniej. Kiedy Natalia podzieliła się ze mną pomysłem rowerowej podróży, nigdy nie rozważałam jazdy z sakwami. Może dlatego, że jakiś czas temu mój partner kupił sobie ekstra torby bikepackingowe i był skłonny mi je pożyczyć? Albo dlatego, że prawie 10 lat temu jeździłam z sakwami w Nowej Zelandii przez jakiś tydzień i wspominam to jako jedną z moich podróżniczych porażek? Pod ciężarem sakw złamał mi się bagażnik, a po tygodniu jazdy i załamaniu pogody zrezygnowałam z tego sposobu podróży. Sakwy wydawały mi się ciężkie, nieporęczne, a zamontowanie bagażnika na gravelu w moich oczach zaburzyłoby jego sportowy wygląd. Nie chciałam jechać z sakwami. Zależało mi, żeby spakować się względnie minimalistycznie, wziąć tylko potrzebne rzeczy, nie dźwigać za dużo, być zwinną i lekką.
Natalia miała co do mojego podejścia trochę wątpliwości. Przez całe studia jeździła na długie rowerowe wyprawy. Za każdym razem po kilka tygodni żyła w drodze. Nie rozumiała, że mogę nie mieć miejsca na jedzenie więcej niż na jeden dzień. Że kwestionuję spakowanie nawet czołówki. Że mimo, że w piwnicy mam sakwy, chcę wydać sporo pieniędzy, żeby dokupić dodatkowe torby. Jakoś doszłyśmy jednak do porozumienia. Każda pojedzie jak chce. Natalia weźmie większą część namiotu, która mi się nie zmieści. Będzie nam wozić jedzenie, jeśli uzna, że czuje się bardziej komfortowo z większym jego zapasem. Tak długo, jeśli nie będę jej za bardzo uciekać na trasie, to się dogadamy.
Jak to się sprawdziło?
Wbrew naszym obawom, taki układ zdał egzamin. Tylko jednego dnia warunki pogodowo-nawierzchniowe były na tyle dobre, że czasem trochę za bardzo wyrywałam się do przodu. Było to jednego z pierwszych dni, kiedy miałam jeszcze dużo sił, a droga była płaska jak stół. Kilka dni później tak bardzo wiało nam w twarz, że dzięki temu, że byłam lżejsza, jechałam cały czas z przodu i robiłam tunel powietrzny dla Natalii. Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem, że Natalia ani razu nie marudziła, że jej rower jest ciężki. Z radością pakowała do sakw wielki chleb i zapas słodyczy, by potem podjeżdżać z całym balastem na norweskie przełęcze. Rowery poza sposobem pakowania różniły się też typem i liczbą przerzutek. Ja miałam gravela z 11 przerzutkami z tyłu, Natalia natomiast rower trekkingowy z 3 ringami z przodu i 8 z tyłu. Odczuwałyśmy to dość mocno na podjazdach, gdy ja musiałam mocniej dociskać, by być w stanie pedałować na najniższej przerzutce, podczas gdy Natalia nawet jeszcze nie była w połowie możliwości swojego roweru.
Dzień nogi
Spotkałyśmy się na lotnisku w Helsinkach, skąd tego samego dnia wieczorem wsiadałyśmy do nocnego pociągu do Kolari – najbardziej wysuniętego na północ miasteczka Finlandii, dokąd dociera kolej. Podróż dała nam się nieco we znaki, bo przez całą noc nie zgaszono w naszym wagonie światła. Zapomniałyśmy jednak o niewyspaniu, gdy tylko wysiadłyśmy z pociągu w Kolari. Uderzył nas wszechogarniający, intensywny i przepiękny zapach lasu. Natalia była wniebowzięta, a ja zachwycona. Miało nam tak pachnieć co najmniej kilka dni, do momentu wjazdu do Norwegii. Robiłyśmy zakłady, kiedy wpadniemy na pierwszego renifera. Pojawił się już po około godzinie. A potem sprawy potoczyły się nieco tragicznie.
Po 40 km radosnego pedałowania przez lasy, przystanęłyśmy pod pomnikiem gigantycznego renifera. Deszcz padał leciutko. Natalia już kombinowała, jak postawić aparat, żeby zrobić nam obu zdjęcie w tym dość symbolicznym miejscu. To tutaj oficjalnie zaczynała się dla nas Arctic Post Road. Zsiadłam z roweru i coś było nie tak. Lewa stopa zaczęła mnie niespodziewanie boleć. Dokuśtykałam do sklepu, usiadłam na ławce i zdjęłam buta. Stopa puchła w oczach, a mnie przepełniało coraz większe przerażenie. Zdecydowałyśmy, że przeczekamy deszcz w pobliskiej pizzerii, a po posiłku ocenimy sytuację. Po godzinie nie byłam w stanie stanąć w ogóle na lewą nogę. Z trudem podjechałyśmy do najbliższego hostelu. Padłam w nim na łóżko lekko pochlipując, a nad głową zebrała mi się chmura ciemnych myśli. Jak do tego w ogóle doszło? Co ze mnie za idiotka, żeby zabierać nowe buty SPD na taki wyjazd? Co my teraz zrobimy? Jak się załatwia transport do domu z odosobnionej wioski na północy Finlandii? I co najważniejsze: jak mogłam tak zawieść moją najlepszą przyjaciółkę?
Natalia jednak jest dziewczyną czynu i nie wpadła w czarną dziurę mojego beznadziejnego nastroju. Nalała lodowatej wody do śmietnika i zarządziła krioterapię. Ja natomiast przypomniałam sobie, jak w Nowej Zelandii skręciłam sobie kostkę jeżdżąc pierwszy raz w życiu po singletrackach. Wówczas znajoma lekarka nakazała mi łykanie ibuprofenu, który zmniejsza opuchliznę. Po takiej kuracji wstałam rano i po kontuzji prawie nie było śladu. Zraziłam się wprawdzie do moich SPD-ów i od tej pory jeździłam albo w sandałach, albo nie wpinałam się już prawie wcale w bloki. Sytuacja nie powtórzyła się już na szczęście, aż do końca wyjazdu.
Na koniec kilka krótkich przypowiastek by dać Wam chociaż trochę namiastki tego jak wyglądała nasza podróż.
Sauny
Słowo sauna odmieniane jest w Finlandii przez wszystkie przypadki. To sport narodowy, najlepsza rozrywka, świetne miejsce do spotkania się z przyjaciółmi jak i na samotne rendezvous po relaks i zdrowie. Byłyśmy w Finlandii w saunie 3 razy. Pierwszy raz w hostelu w Aksempolo, gdzie wynajęte przez nas studio miało swoją prywatną saunę. Prostą lecz nowoczesną. Ja wskoczyłam do niej tylko na chwilę podczas przerwy w krioterapii nogi. Był to tylko przedsmak tego co czekało nas następnego dnia w tzw. Arctic Sauna World. Kompleks kilku saun nad brzegiem jeziora rzucił nam się w oczy na Google Maps gdy planowałyśmy trasę. Leżał dokładnie na naszym szlaku i szkoda byłoby go nie odwiedzić. W prawdzie trzeba go zarezerwować z wyprzedzeniem i wybrać godzinę, o której chcemy wejść. Jednak latem nie jest chyba tak oblegany jak zimą i mimo, że pojawiłyśmy się w nim około 2h przed czasem to nie stanowiło to żadnego problemu. Skorzystałyśmy z wszystkich saun jednak nasze serce uwiodła ta oszklona z której roztaczał się piękny widok na jezioro i okoliczne pagórki. Nie zabrakło też pływania w lodowatym jeziorze i smacznego jedzenia w restauracji już po zakończeniu saunowania. Fajnie byłoby tam wrócić zimą i móc z sauny podziwiać zorzę polarną. 🙂
Ostatnią saunę odwiedziłyśmy zaraz przed przekroczeniem granicy z Norwegią. Pogoda jednego dnia tak nam dała do wiwatu, że po 30km zdecydowałyśmy się zatrzymać w ośrodku z małymi domkami na brzegu jeziora (Finlandia to głownie jeziora i lasy więc to nic zaskakującego 😉 ). Obsługa zaproponowała nam, że o 17:00 możemy na godzinę wskoczyć do sauny i popływać w przerwach w jeziorze. Zabawne było patrzeć jak ludzie na pobliskiej łódce siedzą w sztormiakach podczas gdy my wskakujemy w bikini do wody przy zacinającym deszczu.
Zaginiony Unno
Natalii od początku wyjazdu biła opona. Próbowała ją ułożyć jeszcze w Holandii ale stwierdziła, ze na pewno po odpowiedniej liczbie przejechanych kilometerów wydarzy się to samoczynnie. Niestety tak się nie stało więc jednego poranka postanawiła wykorzystać czas pod sklepem na próbę jej ułożenia. Na niewiele mogłam się przydać. Dlatego najpierw poszłam zwiedzić sklepik. Musicie wiedzieć, że na północy Finlandii i Norwegii, każdy sklepik to atrakcja. Zdarzają się raz dziennie, czasami rzadziej (zależnie od tempa jazdy) i zawsze dostarczają emocji. Jedzenie jest jednym z trzech głównych filarów wyjazdu, poza spaniem i pedałowaniem. Do wyboru nie było zbyt wiele, trochę puszek, jakieś chipsy, praktycznie żadnych świeżych warzyw, czy owoców. Za to były umiłowane bułeczki cynamonowe Gifflar. Chwyciłam za paczkę i wyszłam z powrotem przed sklep.
Natalia ciągle walczyła z rowerem, a ja odpaliłam appkę Google Translate i zaczęłam przy jej pomocy studiować tablicę ogłoszeń. Pod zdjęciem renifera pokazującego mi język widniał napis: “Unno nie wrócił do domu! Zgubiłem renifera. Lubi biegać wzdłuż drogi, nie jest płochliwy, ani nie gryzie. Przystojny, wzrost około 125cm, kolor szary. Zniknął w nocy w zeszłym tygodniu. Na znalazcę czeka nagroda!”
Opowiedziałam o tym mojemu chłopakowi przez telefon. Odpowiedział: “‘Biedny Unno, to na pewno ten, którego kawałek zjadłaś wczoraj na obiad.”’ Mina mi trochę zrzedła. Przyznaje się: Jadłam renifera.
Dzień landslide’u
Jechałyśmy przez norweskie fiordy ciesząc się, że bardzo łatwo jest nam omijać tunele. Zazwyczaj prowadzone są one w takich miejscach, gdzie kiedyś normalnie wzdłuż linii brzegowej biegła sobie całkiem niezła asfaltowa droga i my nadal tą drogą możemy pojechać. Wprawdzie jest to dłuższe jeśli chodzi o dystans, ale dużo bardziej malownicze i spokojne jeśli chodzi o ruch samochodowy. Do tego nie musimy się stresować, czy jesteśmy widoczne dla kierowców i czy na pewno nikt nas nie rozjedzie, ani też nie wdychamy spalin. Podczas jednego z takich ‘objazdów’ całkiem spory kawałek od rozwidlenia z tunelem napotykamy na barierę i tablicę: Uwaga landslide! Stajemy na moment i zastanawiamy się czy jednak nie pojechać dalej. Żadnej z nas nie chce się wracać pod górę i jechać przez tunel. Myślimy, że może to ‘nic takiego’ i samochodem się nie da, ale rowerem już tak. Postanawiamy zaryzykować i po kolejnych kilku kilometrach zjazdu widzimy jadącego z naprzeciwka kolarza. Od razu wiemy, że faktycznie się da. Na szczęście napotkany Niemiec zatrzymuje się i opowiada jak wygląda sytuacja. “Nie ma kawałka asfaltu, ale możecie przejechać przez las troszkę ponad wyrwanym fragmentem drogi”. Dziękując za porady pognałyśmy dalej i nawet najlepsze opisy nie byłyby w stanie oddać tego, co tam zastałyśmy. Nie tylko nie było asfaltu czy drogi, tam po prostu była przepaść, powietrze, brak stałego gruntu. Znalazłyśmy wspomnianą już ścieżkę i szybciutko przeszłyśmy na drugą stronę wyrwy. Nie namawiamy do łamania prawa (oficjalnie nie powinno nas tam być), ale zdecydowanie polecamy rozmowy z ludźmi. Gdyby nie spotkany Niemiec, to być może wracałybyśmy kawał drogi, bo nie odważyłybyśmy się szukać ścieżki w lesie na własną rękę. Koniec języka za przewodnika, jak mówiła moja mama, a ja zawsze przewracałam na to zdanie oczami. Coraz częściej jednak przyznaję jej rację.
Renifery
Jeśli pojedziecie do Finlandii, to na pewno spotkacie nie jednego, nie dwa, a całkiem dużo reniferów. Żyją tam w symbiozie z mieszkańcami i często niezbyt zwracają na nich uwagę jedząc trawę zaraz przy drodze, czy wybiegając prosto pod koła nadjeżdżających samochodów. Nie trzeba nawet zbyt długo marzyć o spotkaniu, ono na pewno prędzej, czy później się wydarzy. Anegdotką, którą odkryłyśmy dopiero po powrocie do domu jest fakt, że zazwyczaj zobaczycie je idące ze spuszczoną głową lub jedzące trawę w przydrożnym rowie. Jeśli jednak zapozuje Wam pięknie do zdjęcia, będzie to oznaczać tylko jedno – właśnie naszła go nagląca potrzeba opróżnienia pęcherza i sika sobie w najlepsze. Można pomyśleć, że robi to z radości na Wasz widok bądź, że olewa waszą obecność ciepłym moczem. Cokolwiek Wam przyjdzie na myśl w takiej sytuacji jednego możecie być pewni, z pozowaniem do zdjęć ta sytuacja ma niewiele wspólnego.
Dzień kałuży
Jak już wyżej wspominałam, po przygodach pierwszego dnia z butami spd, przez kilka kolejnych dni jechałam w sandałach. Jednak po przekroczeniu granicy z Norwegią zrobiło się już na tyle zimno, że ponownie ubrałam moje spd-y. Nie była to jednak zmiana na długo, gdyż rozpoczął się wówczas szlak gravelowy mocno przyozdobiony wielkimi kałużami. Gdy tylko zjechałyśmy z asfaltu napotkałyśmy pokaźny strumyk, który trzeba było przekroczyć. Jeszcze wtedy pchana pewnością siebie stwierdziłam, że na pewno da się go przejechać o suchej nodze i bez brania nawet odpowiedniego rozpędu wjechałam w piaskowe dno i po 3 metrach wpadłam po kolana do wody nogą obutą w sławne już spd-y. Natalia śmiejąc się do rozpuku zdjęła buty i ubrała sandały. Od tego momentu przez kolejne dwa dni jechałyśmy przez niekończące się lodowate kałuże, mocząc w nich nogi, a czasem nawet i sakwy (Natalia). Na szczęście na najwyższych partiach przeprawy przez norweskie plateau Finnmarkvidda nie padało chyba tak obficie, bo było ich już niewiele. Przygoda przygodą, ale niekończące się morsowanie stóp na wysokościach dochodzących do 600m n.p.m. kilkaset kilometrów za kołem podbiegunowym w temperaturach oscylujących w okolicy 3-5 stopni C to byłaby już nieco tortura.
Polecajki
Moskitiery
Trochę dla żartu kupiłam sobie na wyjazd moskitierę na głowę. Uznawałam to za zbędny luksus, ale niska cena mnie przekonała do zabrania ze sobą tego ‘przydasia’. Jak się okazało był to najlepszy ‘przydaś’ tego wyjazdu. Gdy tylko zsiadałyśmy z roweru, żeby rozstawić wieczorem namiot, pełno mikromuszek atakowało nasze twarze chcąc wejść nam do oczu, nosa i ust. Moskitiera założona na kask i odpowiednio zaciśnięta na szyi ratowała nasze wieczory przed natychmiastowym chowaniem się do namiotu. Polecamy we wszystkich podróżach na północ!
Sushi w Tromso
Po tygodniach jedzenia makaronu z pesto i kuskusu z tuńczykiem fajnie wybrać się na kolację zwycięstwa. Świetnym pomysłem w Norwegii jest sushi! Ryby są świeże i jak na Norwegię wyjście do restauracji nie jest aż tak drogie, jak mogłoby się wydawać. Po drodze zbyt wielu kulinarnych atrakcji nie uświadczycie więc rozpieśćcie się chociaż na koniec!
Sklep do zakupu kartonu w Tromso
Warto zawczasu zamówić sobie karton w Tromso. My korzystałyśmy z usług tego sklepu: Tromsø ski & sykkel. Napiszcie do nich maila z prośbą o zostawienie kartonu na wybraną datę i potwierdźcie kilka dni przed przyjazdem. Jeśli macie jakieś określone preferencje to też im o tym napiszcie. My na początku dostałyśmy bardzo mały jeden z kartonów. Dałoby się do niego spakować tylko jeśli zdemontowałabym oba koła, a tego nie chciałam robić (głównie ze względu na konieczność lepszego zabezpieczenia przerzutki). Po krótkiej rozmowie wymieniono mi karton na taki po rowerze elektrycznym (ogromny!) co też nie było rozwiązaniem idealnym, ale dałam radę dotargać go na lotnisko. Zawsze bierzcie pod uwagę jakie restrykcje ma wasza linia lotnicza jeśli chodzi o wymiary kartonu. Finnair tak ogromnego kartonu nie przyjąłby na pokład (mały samolot na trasie Warszawa – Helsinki), dla Wizzaira (na trasie Tromso – Gdańsk) było to już w porządku.