Nie lubię rutyny. Poukładane życie, kiedy co rano wstaję, biorę prysznic, jem śniadanie, suszę włosy, robię makijaż, myję zęby i jadę do pracy rowerem lub tramwajem, albo idę piechotą, szybko mnie nudzi. Od otwarcia oczu do wyjścia z domu mija mniej więcej godzina. Godzina spędzona na identycznych czynnościach każdego dnia. Gdy mieszkałam w Amsterdamie rutyna bolała mnie tak bardzo, że spakowałam plecak i wyjechałam w podróż. Teraz szukam mniej radykalnych rozwiązań, bo rutyna chociaż nudna daje też poczucie stabilności i bezpieczeństwa.
Jednak kiedy dopada mnie desperacja próbuję nieco przełamać typowy początek dnia. Nie jestem rannym ptaszkiem i poranny jogging nigdy mi nie wychodzi. Podziwiam ludzi, którzy przed pracą są w stanie pójść na basen lub siłownie. Szczytem motywacji jest wstanie przed 7 rano i ugotowanie sobie lanczu do pracy, albo jakiegoś bardziej wyszukanego śniadania. Dlatego, gdy wpadłyśmy z Natalią na pomysł pływania na SUPach o wschodzie słońca mieszały się we mnie różne uczucia. 4 dni pobudek o 4 rano brzmi z jednej strony nieco ekstremalnie, a z drugiej jest dokładnie tym przełamaniem, którego mi było trzeba. Wiedziałam, że jeśli Natalia te 1000km ode mnie będzie też to robić, to nam się uda. I w rzeczy samej tak było! Tylko raz pogoda stanęła nam na drodze.
Dzień 1
Budzik zadzwonił o 4 rano. Na zewnątrz nie padało, ale zasnute chmurami niebo nie dawało za wiele nadziei na ładne widoki. W pół zaspana i nieuczesana chwyciłam za przygotowany dzień wcześniej nieprzemakalny worek i zeszłam do samochodu. Istotną różnicą pomiędzy moim, a Natalii porankiem było to, że ja każdego dnia musiałam gdzieś dojechać, napompować deskę i znaleźć dobre miejsce na wejście do wody. Jej wystarczyło zejść do piwnicy, zabrać napompowaną już deskę i wskoczyć na wodę niecałe 100m od ich mieszkania. Dłużej pewnie jechała windą na dół niż szła do jeziorka. Dlatego na pierwszy dzień wybrałam już znany mi teren pod Mostem Milenijnym. Wiedziałam gdzie jest dobry dostęp do rzeki i nawet bez obaw zostawiłam na brzegu plecak z pompką. To była krótka wycieczka. Tylko 30min, pewnie niecałe 2km. Wystarczyło aby zadziwić lokalnych wędkarzy, a sobie dostarczyć pierwszych porannych emocji.
Dzień 2
Zaraz po powrocie do domu pierwszego dnia pogoda się załamała i padało (a raczej lało) prawie non-stop. Dlatego drugiego dnia, gdy wstałam chwilę po czwartej i spojrzałam przez okno, nie jestem zaskoczona strugami deszczu i dość silnym wiatrem. To fakt, mogłam wyjść z domu i liczyć, że deszcz nieco się zmniejszy i przez chwilę popływam. Ale nie wyszłam, bo wodowanie deski w taką pogodę wydawało mi się przede wszystkim niebezpieczne. Pływałam raz na Jeziorze Sławskim gdy zerwał się silny wiatr, a ja byłam daleko od brzegu. Powrót na stały ląd kosztował mnie wtedy sporo strachu i dużo energii zużytej na silne wiosłowanie. Nie chciałam tego powtarzać, szczególnie o świcie. Wróciłam więc grzecznie pod kołdrę mając nadzieje na szybką poprawę pogody.
Dzień 3
Każdego dnia wieczorem siadałam przed Google Maps i na widoku satelitarnym wybierałam gdzie się zwoduję następnego ranka. Zawiedziona brzydką pogodą obiecałam sobie, że jeśli w czwartek pogoda dopisze, to zrobię coś, czego jeszcze nigdy nie robiłam i popływam w samym centrum miasta. Wrocławskie centrum na przestrzeni od Mostu Grunwaldzkiego do Mostu Pomorskiego cechuje duży ruch różnych jednostek pływających na Odrze. Z tego powodu boję się tam pływać. Nigdy nie wiem czy zaraz nie przepłynie jakaś większa łódź i fala przez nią wywołana mnie nie wywróci. Albo czy nie stanę innej łodzi na drodze i nie zdążę uciec. 4 rano brzmiała rozsądnie, żeby takich sytuacji uniknąć. Pływanie na desce w mieście ma jeszcze jeden aspekt – reakcje ludzi. O ile zdarzyło mi się usłyszeć od kilkuletniej dziewczynki stojącej na moście pod którym przepływałam, że wymiatam, o tyle też często dobiegają do mnie te mniej pochlebne komentarze. Obawiałam się spotkania na Wyspie Słodowej (która słynie z imprezowania) ludzi, którzy po skończonym melanżu jeszcze nie trafili do domu. Na szczęście nie zrobiłam na nikim najmniejszego wrażenia.
Zwodowałam się przy Kładce Słodowej i najpierw kluczyłam pomiędzy wyspami Słodową, Bielarską, Młyńską i Piasek, a potem wypłynęłam na szerokie wody, żeby zrobić sobie zdjęcie z katedrą w tle. Następnie wpłynęłam do Zatoki Gondoli i przy wyjściu z niej spotkałam bobra. Płynął sobie z ryjkiem na powierzchni, a gdy mnie zobaczył zanurkował. Zaraz potem zerwał się silny wiatr, więc postanowiłam zawrócić. Najpierw pod Mostem Piaskowym, potem przez wąski przesmyk pomiędzy wyspą Daliową, a Piasek wróciłam do punktu startu, odmachując porannym przechodniom. Na koniec obszczekał mnie piesek, który podobno takich rzeczy na Odrze jeszcze nie widział. Zobaczenie centrum z tej perspektywy było niesamowicie ciekawe i mam nadzieje, że jeszcze mi się kiedyś uda to powtórzyć.
Dzień 4
Poza sprawdzaniem Google Maps przyzwyczaiłam się też do codziennego sprawdzania szczegółowej prognozy pogody. Interesowało mnie nie tylko czy będzie padać, ale jakie będzie zachmurzenie i siła wiatru. Piątkowa prognoza wyglądała dość obiecująco, więc w końcu wybrałam miejsce gdzie była szansa na zobaczenie na horyzoncie wstającego słońca. Wyspa Opatowicka znajduje się około 7km od mojego domu. To daleko. Ale nauczona już doświadczeniem, że wystarczy być na miejscu dokładnie w momencie gdy słońce wynurza się znad horyzontu, nie musiałam wstawać wcześniej niż zwykle. Na początku trochę przeraził mnie nurt niosący dość szybko spore konary drzew w stronę dwóch jazów. Jazy w tym miejscu są otwarte i tworzy się na nich wodospad, z którym można zlecieć te kilka metrów niżej. Wiosłowanie wystarczyło jednak, aby pokonać nurt i spokojnie popłynąć w górę rzeki. Ten teren jest niesamowity. Przepiękna dzika natura z licznymi ptakami (czaple!), bobrami i pięknym gęstym lasem na wyspie. Po takie wschody słońca wstawałam! Później w pracy pierwszy raz poczułam kryzys niedospania. Nie lubię kawy, więc próbowałam ratować się Coca-Colą. Na szczęście moja szefowa wzięła tego dnia wolne. Dzięki temu nie widziała, że te zabiegi przyniosły jednak marne efekty, a ja przymykając oczy czekałam tylko, aż ten dzień dobiegnie końca.
Dzień 5 (ostatni)
W sobotę czułam się w obowiązku nadrobić straconą środę. Wiedziałam, że Natalia będzie smacznie spać, ale już na ostatniej prostej byłam w stanie zmotywować się sama. Przyznam szczerze, że już trochę zmęczona porannym wstawaniem poszłam na łatwiznę i zwodowałam się na kanale pod Mostem Warszawskim niedaleko domu. Zachwyciła mnie mgła unosząca się nad rzeką. Nie umiałam jednak uchwycić jej na zdjęciach. Jest to znany mi odcinek Odry. Pływałam tam już kilka razy. Jest to również popularne miejsce na weekendowego grilla. Ze smutkiem patrzyłam na pływające po rzece śmieci i w kilku miejscach martwe ryby. Zawsze zaskakują mnie wędkarze, którzy dzielnie łowią w miejscach z których wydawałoby się, że wszystkie ryby już pouciekały. Było ich tam przynajmniej kilkunastu, rozsianych po obu brzegach rzeki. Ciekawe czy faktycznie są tam w stanie coś złowić, czy raczej uciekają z domu wczesnym rankiem, żeby pobyć sami. Może kiedyś ich o to zapytam.
To był ciężki tydzień. Ale zdecydowanie wart wstawania bladym świtem. Postanowiłam kiedyś, że będę próbować co tydzień robić coś czego jeszcze nigdy nie robiłam. Przybiera to różne formy. Czasem uczę się robić salto na trampolinach, a czasem tylko idę na lody do nieznanej mi jeszcze lodziarni lub gotuję coś czego nigdy nie gotowałam. Ten tydzień mógłby obdzielić nowościami kolejny miesiąc. Dokładnie o to w nim chodziło! Bo przecież chcemy w roku przeżywać 52 tygodnie, a nie jeden tydzień powtórzony 52 razy. Chyba się ze mną zgodzicie? 🙂