Moja przygoda ze wspinaczką skalną rozpoczęła się mniej więcej 16 lat temu. Obejrzałam wtedy materiał telewizyjny o wspinaniu na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i wierciłam rodzicom dziurę w brzuchu tak długo, aż w końcu wysłali mnie (dwa lata z rzędu!) na obóz wspinaczkowo-survivalowy do Podlesic. Był on prowadzony przez ratowników GOPRu a moja pierwsza wspinaczka na wędkę skończyła się obiciem się o skałę plecami. Dostałam wtedy pamiętam niezłą burę od instruktora, że nie asekurowałam się rękami i nogami. Potem moja historia wspinaczkowa wcale nie była spektakularna – nie zawzięłam się w sobie i po latach nie prowadzę super trudnych dróg. Raczej raz na jakiś czas dopada mnie chęć powrotu do wspinu. Tak właśnie było w ubiegłym roku po wizycie w Tyrolu. Zapisałam się na sekcję bulderową i z zachwytem patrzyłam jak przybywa mi siły. Jednak kompletnie nie kręci mnie buldering w terenie. Po prostu się boję, że spadając ze skały nie trafię w crashpada. Wspinaczka sportowa też odsłania moje lęki przed wspinaniem się na prowadzeniu. Nie lubię latać i pogodziłam się, że to już się nie zmieni. Ale jeśli ktoś zaprasza mnie na wyjazd i mówi, że bardzo chętnie będzie wieszał mi wędkę to prawie nigdy nie odmawiam. Tak właśnie trafiłam w tym roku w długi czerwcowy weekend na Frankenjurę.
Dojazd i noclegi
Ekipa wyjazdowa była zdyscyplinowana jak żadna inna. Z Wrocławia wyjechaliśmy o 4:00 rano i już przed 10 rozbijaliśmy namiot na kempingu u Omy. Dojazd do miejscowości Obertrubach z Wrocławia zajmuje mniej więcej 5h (około 550km). W większości jest to wygodna autostrada, tylko ostatnie 20km musimy pokonać krętą drogą jednopasmową.
Kemping u Omy, czyli Oma Elchler jest podobno kultowy na Frankenjurze, o czym świadczy zapewne ilość Polaków, których spotkaliśmy tam przez te 4 dni. Nocleg w namiocie kosztuje 7,5eur od osoby za noc. Dodatkowo trzyminutowy prysznic to wydatek 0,5eur. Jeśli przywieziemy z Polski swoje jedzenie to wyjazd naprawdę można zamknąć w niewielkim budżecie. Aczkolwiek 15min jazdy samochodem od kempingu w miejscowości Gößweinstein znajduje się Lidl a ceny w nim nie różnią się znacząco od polskich. Dodatkową zaletą miejscówki jest również brak zasięgu. Nie wiem czym sobie Frankenjura na to zasłużyła ale w wielu miejscach jedyne możliwe połączenia to te alarmowe a o internecie można tylko pomarzyć. Świetna lokalizacja jeśli chcemy się odciąć od świata i skupić na byciu tu i teraz. Sama Oma jest znana z dość skrupulatnego pilnowania porządku i ciszy nocnej. Nie lubi też podobno gdy małą grupą zajmuje się duże stoły nie wykorzystując tym samym ich pełnego potencjału. Zna kilka słów po polsku i chociaż my tego nie doświadczyliśmy podobno lepiej z nią nie zadzierać. 😉
Wspinaczka sportowa
Frankenjura to jeden z największych regionów wspinaczkowych na świecie. Jej 12 tysiecy dróg wspinaczkowych opisują dwa opasłe przewodnikowe tomiska. Jak w takim rejonie znaleźć skały, które będą miały jak najwięcej dróg na naszym poziomie? Otóż w tej kwestii oddałam inicjatywę moim znajomym, którzy zrobili odpowiedni research i znaleźli kilka skał naszpikowanych drogami z przedziału V do VI.1+, bo taki poziom sobą reprezentujemy. Ich wybór padł na następujące skały:
Zehnerstein
To skała, która znajduje się zaledwie 10min piechotą od kempingu Oma Echler. Jest wyraźnie widoczna ponad lasem zaraz po wyjściu z namiotu. Ścieżka prowadząca pod skały znajduje się na wysokości boiska, dokładnie po drugiej stronie ulicy. Jest na niej najwięcej dróg o wycenach V i V+, znajdą się też jakieś IV i VI. Na tej skale przekonaliśmy się, że historie o pierwszych wpinkach na 6-7m wcale nie mijają się z prawdą. Dlatego też nikt nawet nie próbował mnie przekonywać, żebym coś poprowadziła. Byli wyjątkowo zajęci własnym stresem przy wspinaniu do pierwszej wpiny. Można spokojnie spędzić tam cały dzień. Bywa nieco gorąco, ponieważ skała wystaje ponad linię lasu. Polecam na dzień rozgrzewkowy.
Haselstaudener Wände
To również skała leżąca nieopodal kempingu. Tym razem trzeba udać się w kierunku Hammerbühl i po około 15min (1,2km) odbić w prawo. Później tylko dość szybko na bocznej drodze znaleźć leśną ścieżkę pnącą się pod górę przez dość gęste zarośla. Po kolejnych 10 minutach już będziecie szukać w terenie drogi upatrzonej na topo poprzedniego dnia w namiocie. Tutaj jest również raj dla początkujących wspinaczy prowadzących – są tam cztery drogi o wycenie IV, cztery o wycenie V i trzy VIstki. Po drugiej stronie skały również znajdziecie coś łatwiejszego, chociaż tam zdecydowanie przeważają już trudniejsze drogi – VII i więcej. Pod skałą można spędzić zdecydowanie cały dzień. W okolicy jest jeszcze kilka innych skał, na których się nie wspinaliśmy Großer Mönch, Nonne czy Topfstein. Na pewno na nich też znaleźlibyśmy coś dla siebie.
Jubiläumswand
Trzeciego dnia pobytu postanowiliśmy pojechać kawałek dalej i powspinać się na skałach nad rzeką Wiesent. Prawie 20km na północ od kempingu, znajdują się pozostałości po dawnej jaskini Höhlenruine Riesenburg. Leżą one przy samej drodze, kilkadziesiąt metrów od parkingu, na którym trzeba zostawić samochód jeśli wybieramy się na Jubiläumswand i inne okoliczne skały. W ruinach poprowadzone jest sporo dróg wspinaczkowych. Wyglądały na dość trudne. Wiecie okapy, przewieszki, sufity – jak to zwał tak to zwał – zdecydowanie nie na moje możliwości wspinaczkowe. 😉 Dlatego jeśli Wam też trochę brakuje do wyższej cyfry to zajrzyjcie tam w drodze powrotnej ze wspinu. Sama miejscówka robi niesamowite wrażenie. Po prostsze drogi udajcie się z parkingu kawałek w górę rzeki. Znajdziecie tam mostek, który przybliży Was do kolejnych wspinaczkowych wyzwań. Z mostku skręćcie w prawo i po przejściu kilkuset metrów po prawej stronie najpierw zobaczycie skałę, której nazwy nie mogę niestety sobie przypomnieć. Opisano ją w najnowszych przewodnikach i jest na niej kilka ładnych VIstkowych dróg. Kiedy już załoicie je wszystkie wróćcie do głównej ściażki i pójdźcie jeszcze kawałek oddalając się od mostku. Tam znajdziecie Jubiläumswand z cała masą świetnych dróg. Zarówno IV- dla tych rozpoczynających wspinanie na prowadzeniu jak i dużo trudniejsze drogi niż wspomniane VI.1.
Via ferrata Höhenglücksteig
No dobra przyznam Wam się dopiero teraz. Nie wiem czy zdecydowałabym się na ten wyjazd gdyby moje wstępne rozeznanie terenu nie wykazało dostępności via ferraty w tym rejonie. Nie byłam pewna czy uda mi się chłopaków namówić na dojazd 50km, żeby przejść się dość długim via ferratowym trawersem, ale miałam zamiar spróbować. Udało się. Na niedziele nie planowaliśmy już żadnych sportowych dróg, tylko spakowanie manatków, zrobienie via ferraty i powrót do Polski.
Dojście na start Höhenglücksteig zajmuje około 30min. Najlepiej zostawić samochód na parkingu Wanderparkplatz Neutras i udać się dalej żwirową drogą prowadzącą przez pola, aż na skraj lasu. Potem łatwym szlakiem po znakach i bez problemów traficie na tablice informacyjne dotyczące celu waszej wycieczki.
Via ferrata to długi trawers niezbyt wysokich skałek składający się z 3 etapów. Co ciekawe w połowie pierwszego i po każdym kolejnym można zrezygnować i nie kontynuować wspinaczki. Jest to super rozwiązanie dla osób, które chcą sprawdzić swoje siły na różnych trudnościach.
I etap – wycena maksymalnie E, możliwy wariant z najtrudniejszym sektorem o wycenie 'tylko’ C/D
Na tym etapie można kombinować i skomponować sobie przejście na swoją miarę. Jeśli jesteście doświadczeni i dysponujecie siłą i wytrzymałością warto zacząć od najtrudniejszego sektora na całej via ferracie, czyli przewieszonej skały wycenionej na E. Moi towarzysze już w tamtym momencie zaczęli przeklinać swoje trekkingowe buty i żałować, że nie wzięli ze sobą wspinaczkowych. W przypadku gdy nie chcecie zaczynać tak mocnym akcentem możecie wybrać przejście w zacięciu o wycenie B/C. Nie ma tam jednak stalowej liny tylko metalowe stopnie. To po raz kolejny udowadnia, że Niemcy we wspinaczce godzą się na wyższy niż my poziom ryzyka. Niby daleko temu do wpinek na wysokości 6m ale i tak wywołuje to poczucie niepewności. Ostatnią wersją startu jest po prostu jego obejście ścieżką po prawej stronie i wystartowanie kawałek wyżej na sektorze B. Przejście trawersu całego etapu zajęło nam około 40min i poza jednym miejscem nie przysporzyło nam większych trudności. Uważajcie, aby nie utknąć w trudniejszych miejscach z powodu kolejki. Lepiej zostać chwilę dłużej w łatwiejszym terenie, aż osoby przed nami pokonają przynajmniej 3-4 sektory i dopiero wtedy ruszyć. Najwięcej siły straciłam czekając uwięziona w trudnym sektorze, czekając aż osoba przede mną pokona kolejny odcinek i zwolni dla mnie linę. Takim momentem jest szczególnie zejście z drugiego sektora D/E. Ściana jest bardzo mocno wyślizgana i trzeba uważać, żeby w porę się przepiąć zanim wyjadą nam nogi i będziemy musieli się podciągać do poprzedniego sektora.
II etap – wycena C
To najłatwiejszy, najkrótszy i bardzo przyjemny etap. Jest też na tyle mało charakterystyczny, że za wiele Wam o nim nie opowiem bo po prostu nie pamiętam. 😉 Przejście go jeśli nie będzie zatorów zajmie Wam max 15-20min. Jednak najlepsze jest to co czeka Was po zejściu ze skał. Gdy udacie się ścieżką w dół tak jak wskazują strzałki, czeka Was przeciskanie się pionowym wąskim przesmykiem w dół jaskini. To najlepszy fragment tego etapu dlatego nie przegapcie! I koniecznie zdejmijcie plecak zanim wpakujecie się do dziury. Ja tego nie zrobiłam i chwilę walczyłam, żeby wydostać się z potrzasku. 😀
III etap – wycena D
Ostatni etap jest najkrótszy ale najbardziej trzymający w trudnościach przejścia. Wymagający trawers z ograniczoną ilością stopni (trzeba kombinować ze skałą i tarciem) i dużą ekspozycją (po prostu wisi się tyłkiem kilkanaście metrów nad ziemią) zmęczy Was konkretnie ale da też sporo satysfakcji. Kanapka zwycięstwa po wypięciu się z ostatniej liny będzie smakowała wybornie tak samo jak woda i wszystko inne co do jedzenia zabraliście ze sobą w plecakach.
Poniżej pod przyciskiem znajdziecie link do topo. Tym razem nie tłumaczyłam go na polski, bo nie ma tam zbyt wiele dodatkowych informacji. Przyda się do ogólnej orientacji w trudności sektorów i przebiegu trawersu.
Bardzo cieszę się, że wybrałam się na Frankenjurę. Poza totalnym odcięciem od internetu ten wyjazd utwierdził mnie w przekonaniu, że zdecydowanie wolę via ferraty od wspinania sportowego. Mam ku temu 3 powody. Po pierwsze lubię gdy zmienia się krajobraz. Cieszy mnie fakt przemieszczania się w trudnym terenie i pokonywania większych odległości, żeby zobaczyć co jest za kolejnym zakrętem, jaki będzie widok z następnego sektora czy nawet ciekawość jaka droga powrotna nas czeka. Lubię ten mały pierwiastek drogi w via ferratach. Brakuje mi go gdy wiszę na linie próbując rozkminić jakiś trudny ruch. Drugim czynnikiem jest bycie razem. Na via ferratach cały czas jesteśmy praktycznie obok siebie, możemy w czasie wspinaczki rozmawiać, żartować a nawet grać w gry słowne. Nie trzeba do siebie krzyczeć. Można za to sobie realnie pomóc podając rękę, przepinając zakleszczone na przełączce karabinki od lonży czy podpowiadając gdzie postawić nogę. I po ostatnie – na via ferratach ciekawiej układa się czas. Nie ma przestojów kiedy tylko kogoś asekurujemy lub po prostu siedzimy pod skałą czekając na swoją kolej, jeśli zespół ma nieparzystą liczbę osób. Trudniej jest się znudzić czy zniecierpliwić. A to frustracje w jakie z powodu charakteru łatwo popadam. Dlatego kolejny górski wypad będzie typowo via ferratowy. Już nie mogę się doczekać.